sobota, 17 czerwca 2017

Niech piłka nas łączy, nie dzieli!


Zauważyliście zapewne, że od dłuższego czasu nie pojawił się tu żaden tekst. Dziennikarstwo ma jednak to do siebie, że, gdy jakiś temat mocno dotknie twojego serca, to pisanie staje się odruchem automatycznym. Przelewasz swoje myśli na papier bez dłuższego zastanawiania się nad tym, jakie słowo powinno następować po obecnie zanotowanym. Nieinaczej jest w tym przypadku. Od dłuższego czasu mówiło się o EURO U-21, imprezie, która wczoraj rozpoczęła się w naszym kraju. Eksperci wieszali naszym reprezentantom medale na szyjach już na długo przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Ta impreza miała być oknem wystawowym polskiej piłki. Miała pokazać światu, że oto nadchodzi kolejna generacja polskich piłkarzy, zdolna zapewnić naszemu futbolowi liczne sukcesy w najbliższej przyszłości. To co się jednak wydarzyło w ciągu ostatnich 24 godzin, sprawiło, ze projekt o nazwie "reprezentacja polski do lat 21" podzielił wszystkich polaków.

Zasuńmy zasłonę milczenia na grę naszej kadry we wczorajszym meczu ze Słowacją, bo w tym temacie powiedziano już wszystko. Porażka to w futbolu normalna rzecz i gdyby ta przegrana 2:1 była naszym jedynym problemem, to temat piątkowego meczu moglibyśmy zamknąć i skupić się na przygotowaniach do rywalizacji ze Szwedami, która bez dwóch zdań do łatwych należeć nie będzie. Niestety, dwójka naszych graczy wtrąciła swoje 3 grosze w pomeczowych wywiadach, czym jedynie wznieciła jeszcze większy pożar.

Krystian Bielik, zawodnik Arsenalu, w ubiegłym sezonie wypożyczony do Birmingham City, w wywiadzie pomeczowym mocno skrytykował treningi prowadzone przez selekcjonera Marcina Dornę. Nieco wcześniej błyskotliwą wypowiedzią błysnął Krzysztof Piątek, z Cracovii, który miejsce w wyjściowej jedenastce kadry Dorny próbował sobie wywalczyć przed kamerami, po zakończeniu meczu.

Panowie, apel do was! Z częścią z was rywalizowałem na boisku. Mieliśmy wtedy 12-13 lat i każdy z nas biegał po murawie z olbrzymią pasją. Nie było wielkich gwiazd, była drużyna, której nie mogliśmy zawieść. Nikt nie odstawiał nogi, każdy z nas dawał z siebie maxa na boisku. Nikt z nas nawet nie marzył o tym, żeby kiedyś zagrać z orzełkiem na piersi. Rodzice stojący przy liniach bocznych przebąkiwali coś o "talentach", ale nikt o tym nie myślał. Kochaliśmy piłkę i zostawialiśmy serce na boisku z pasji. Później pojawiły się powołania do reprezentacji młodzieżowych, zainteresowanie klubów z zachodu i motywacja części z was niestety się zmieniła. Byliście lepsi niż tysiące innych chłopaków w waszym wieku i dostawaliście regularnie prawo do gry z naszym pięknym godłem na koszulce, o czym inni mogli tylko pomarzyć. Na meczach obserwowali was skauci czołowych europejskich klubów i każdy chciał sobie zapewnić ich zainteresowanie. Na boisku każdy chciał wywalczyć sobie jak najlepszy kontrakt w swoim zespole, albo też transfer do lepszych drużyn. Nadszedł teraz moment Mistrzostw Europy, turnieju, który oglądają setki skautów z czołowych klubów i miliony kibiców na całym świecie. Połowie z was zapaliła się nagle lampka, że to okazja, by wywalczyć coś dla siebie samego, pokazać się światu...

NIE TĘDY DROGA! Reprezentacja Polski nie może być zlepkiem 23 gości biegających w jednolitych strojach tylko po to, by zabłyszczeć rajdami na boisku. Reprezentacja to dobro wspólne 38 milionów Polaków! Grając z orzełkiem na piersi gracie dla tych milionów ludzi, którzy przez dwie godziny ściskają za was kciuki! Mistrzostwa Europy to nie miejsce na prywatną promocje, to nie bilbord wbrew temu co piszą media, a turniej, który wygrać może tylko drużyna, scementowana grupa osób, dążąca do wspólnego celu jako jedność! Gracie w piłkę nie od dziś, wiele na boisku widzieliście i możecie mieć swoje opinie o metodach treningowych poszczególnych szkoleniowców. To jest normalna, rzecz, jednak takie opinie możecie poruszyć w indywidualnej rozmowie z samym trenerem! Nie tylko zawodnicy uczą się swojego fachu, trenerzy również. Na tym polega dobra relacja zawodnik-trener, jeden uczy się od drugiego! Krystian, wróży się tobie wielką karierę, ale takim postępowaniem możesz ją skończyć szybciej, niż ją zaczniesz! Takie wypowiedzi zostają utrwalone na lata i w przyszłości możesz ich mocno żałować. Selekcjoner pierwszej reprezentacji wcale nie musi chcieć powoływać zawodnika, który swoje prywatne zażalenia do jego metod szkoleniowych woli wylewać w mediach, zamiast skierować je bezpośrednio do niego samego. Krzysztofie, domyślam się, że Cracovia to nie jest klub twoich marzeń i bardzo boli Cię, że nie dostajesz szansy na takim turnieju. Reprezentacja to jednak nie klub. Selekcjoner ma prawo mieć swoją koncepcję, w której nie przewiduje twojego nazwiska. Ty nadal jesteś częścią tego zespołu i powinieneś czekać na swoją szansę, zmotywowany podwójnie, by, gdy ten moment nadejdzie, wejść na boisko i tam pokazać trenerowi jak bardzo się mylił, nie dając Ci szansy! Wylewanie żali przed kamerą do wybiegnięcia na murawę raczej Cię nie przybliży!

Na Mistrzostwa powołano was dwudziestu trzech. Tydzień w tydzień na boiska wybiegają setki tysięcy młodych zawodników, którzy marzą o tym, by znaleźć się tam gdzie wy. By móc wybiec na murawę, ucałować orzełka, odśpiewać hymn przed tysiącami kibiców na trybunach i grać na 200% swoich możliwości. Dla drużyny, dla milionów kibiców, zespołowo, nie indywidualnie!

Proszę was, skupmy się na wspólnym celu. Grajcie pod siebie w klubie, ale nie w Reprezentacji! To nie to miejsce, nie ten czas! Te Mistrzostwa da się uratować, pod warunkiem, że każdy z was odłoży swoje prywatne ambicje, przez te najbliższe dni, na boczny tor i skupi się na wspólnym celu. Reprezentacja to dobro wspólne, zrozumcie to, skupcie się na pracy zespołowej, a każdego z was spotka za to nagroda, o jakiej jako 12-latkowie mogliście jedynie marzyć. Wasze serce jest biało-czerwone, uzmysłówcie sobie ten fakt i zacznijcie zgodnie z nim tworzyć kolektyw, biało-czerwoną armię! Prywata na bok i do boju jako drużyna!

- by PD 

piątek, 10 kwietnia 2015

Błękitni są wśród nas!


Błekitni Stargard Szczeciński – o nich w ostatnich tygodniach powiedziano praktycznie wszystko. Nie bez powodu, bo heroiczna postawa zawodników z Województwa Zachodniopomorskiego zasługuje na uwagę. Strażacy, studenci, ogólnie rzecz ujmując ludzie tacy jak my – zwykli, przeciętni, żadne z nich gwiazdy. Każdy z nas widział w nich lustrzane odbicie samego siebie. W ciągu kilku ostatnich dni Błękitni wyrośli do miana reprezentantów każdego z nas.



Wczorajszego wieczoru piękny sen dobiegł końca. Lech Poznań pewnie pokonał swoich mniej utytułowanych rywali. Moglibyśmy teraz snuć domysły – co by było gdyby nie ewidentny błąd arbitra, który ze znanych tylko sobie samemu przyczyn dał Kossakiewiczowi pierwszą żółtą kartkę (jeżeli sędzia zauważył przewinienie Lechity to należała się mu czerwona kartka, skąd więc kara dla obu zawodników???). Domysły snuć można, ale nie o tym ma być ten tekst. Kończąc temat popisów sędziego Gila dodam jeszcze, że w drugiej połowie sędzia wczorajszego starcia w ramach Pucharu Polski postanowił na własną rękę wymierzyć sprawiedliwość i zrewanżować się podopiecznym trenera Krzysztofa Kapuścińskiego poprzez niepodyktowanie rzutu karnego dla Lecha (W tej sytuacji połowa licencjonowanych arbitrów złapała się za głowę). Panie Gil – nie tędy droga!


Wróćmy jednak do Błękitnych. Ich sen był piękny i trwał niesłychanie długo. Każdy z zawodników tej drużyny może do swojego CV dopisać dwukrotny triumf nad Cracovią oraz zwycięstwo 3:1 w pierwszym starciu z Lechem. Wyniki, których nie powstydziłaby się żadna z ekip T-mobile Ekstraklasy. Symbolem heroicznej postawy Błękitnych stał się ich bramkarz – Marek Ufnal. Zawodnik ten większość swojej piłkarskiej przygody związał właśnie z drużyną Błękitnych. W tej chwili ma już 37 lat, więc bliżej mu do piłkarskiej emerytury niż rozkwitu kariery. Wiek nie przeszkodził mu jednak w posiadaniu marzeń. Ufnal zawsze wierzył w to, że jego najbardziej abstrakcyjne fantazje się spełnią. Znajomi się śmiali i patrzyli na niego z pobłażliwością, ale on się nie poddawał. Efekt – wczoraj każdy kibic piłki nożnej w Polsce dopingował tego golkipera. Wiek już nie najmłodszy, a warunki fizyczne nie ułatwiają mu gry na bramce (ledwie 184 cm wzrostu). Gdy przyszło jednak co do czego, to zdołał on stanąć na wysokości zadania. Pewność z jaką wyłapywał piłki w polu karnym, perfekcja w grze nogami - aż dziw bierze że zawodnik ten nigdy nie zagrał w Ekstraklasie. Ba…pewnie nigdy w niej nie zagra, ale to dla niego nie ma żadnego znaczenia. 2 maja znajdzie się w strefie VIP Stadionu Narodowego wraz ze swoimi kolegami z drużyny. Na zaproszenie Prezesa PZPN – Zbigniewa Bońka. Zasłużył jednak na tą nagrodę w zupełności, tak samo jak każdy jego kolega z drużyny.


Ufnal nie jest jedynym bohaterem Błękitnych. Dzięki występowi z Lechem na uwagę mediów zasłużył defensor drużyny ze Stargardu Szczecińskiego – Tomasz Pustelnik. Strzelił on drużynie z Poznania aż 2 bramki. Również do najmłodszych nie należy, ale nie przeszkodziło mu to w meczach z wiceliderem Ekstraklasy. Wojciech Fadecki swoim rajdem we wczorajszym spotkaniu ośmieszył sześciokrotnego reprezentanta Finlandii. Paweł Wojtasiak swoim strzałem uciszył cały stadion przy Bułgarskiej, co udawało się dotychczas niewielu. Bohaterów było więcej, o wiele więcej. Wczorajszego wieczoru na boisku pojawiło się ich czternastu. Na miano bohaterów zasługuje jednak cały zespół Błekitnych.


Przed dwumeczem z Lechem nie wierzył w nich nikt. Eksperci prześcigali się w dywagacjach na temat wyniku tego spotkania. Ich jedynym dylematem było to, czy w dwumeczu wynik będzie dwucyfrowy. Błękitni pokazali jednak serce do gry, wole walki. Udowodnili nam, że marzenia są po to by je spełniać. Pokazali, że nigdy nie należy się poddawać, a bohaterem całej piłkarskiej Polski zostać można nawet w wieku 37 lat.


Potwierdzenia tej tezy nie musimy wcale szukać daleko. Kilka miesięcy temu podobną przygodę przeżywali gracze Sparty Jazgarzew. Na nieco mniejszą skalę, ale również i oni pokazali, że jeżeli bardzo się czegoś chce, to można tego dokonać. Nie liczy się wiek, nie liczą się pieniądze. Liczy się tylko pasja i walka. Wczorajszego wieczoru objawiło nam się całe piękno Pucharu Polski. Rozgrywek przez wielu krytykowanych. Tylko one potrafią jednak wykreować bohaterów z nikomu wcześniej nieznanych mężczyzn ze Stargardu Szczecińskiego, czy Jazgarzewa. Niech więc te rozgrywki trwają przez kolejne lata. Być może już za rok ścieżką Błękitnych podąży jakiś klub z Województwa Mazowieckiego? Być może swoją wielką przygodę rozpocznie zespół z powiatu Piaseczyńskiego. Tego nie wie nikt i to w tych rozgrywkach jest najpiękniejsze. Za pieniądze kupić można najlepszych zawodników, ale wola walki i serce do futbolu to wartości bezcenne i jak się okazuje potrafiące zdziałać cuda.


„My grający w ekstraklasie i tak możemy się od BS uczyć. Choćby doceniać to, że pracujemy tylko na boisku. I walczyć, także gdy sił brak.” ~ Arkadiusz Malarz

środa, 18 marca 2015

Kanonada piękna, lecz zbyt skromna


W rewanżowym meczu ligi mistrzów Arsenal wygrał z Monaco 2:0, nie dało to jednak Kanonierom awansu (zadecydowały bramki wyjazdowe - pierwszy mecz w Londynie 1:3 dla Monako, przyp.). Brytyjskie media zachwycają się heroiczną postawą "The Gunners" i prześcigają się nawzajem w wymyślaniu kolejnych epitetów mających opisać wspaniałą postawę Arsenalu. Ich zdaniem do awansu zabrakło głównie szczęścia, ale czy napewno? Czy występ Arsenalu w rewanżowym meczu Ligi Mistrzów faktycznie zasłużył na porównania z heroizmem postawy Leonidasa pod Termopilami? 


Zacznijmy od faktów. Sytuacja Kanonierów przed meczem rewanżowym była gorzej niż fatalna. W pierwszym meczu obrona Arsenalu nie istniała w ogóle, a gracze AS Monaco skrzętnie to wykorzystywali i punktowali każdy, nawet najmniejszy błąd rywala. Gdy w 91 minucie rozgrywanego na Emirates Stadium pierwszego spotkania gola kontaktowego zdobywał Alex Oxlade-Chamberlain, to wydawało się, że Arsenal może jeszcze odwrócić sytuację na swoją korzyść. Niestety wówczas dała o sobie znać fatalna tego dnia postawa defensywy i w 94 minucie Yannick Ferreira-Carrasco zdołał trafić na 3:1. Sytuacja stała się więc trudna, a zdaniem wielu awykonalna. Minęły dwa tygodnie i zawodnicy wybiegli na murawę ponownie. Tym razem przeważał Arsenal i zdołał zwyciężyć, lecz tylko 2:0, co równoznaczne jest z odpadnięciem angielskiej drużyny z tej edycji Ligi Mistrzów.


Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda pięknie. Dzielni i wspaniali gracze Arsenalu podnoszą się z kolan i mimo fatalnej postawy w pierwszej części dwumeczu, pokazują klasę. Rywal, który przed dwoma tygodniami pokazał się z tak dobrej strony, wczoraj nie był w stanie sklecić nawet jednej składnej akcji mogącej Kanonierom zagrozić. Niestety gdy podniesiemy tą piękną okładkę i zapragniemy przeczytać tą książkę zwaną "Monaco-Arsenal" to już nie wszystko będzie wyglądało tak pięknie.


Przeglądamy pierwsze 30 stronic, które pełne są długich, mozolnych opisów. Nic, co mogłoby nas zainteresować. Pomijamy więc te pierwsze 30 stron, bo co w nich ciekawego? I tu właśnie mamy pierwszą z przyczyn odpadnięcia Arsenalu z Ligi Mistrzów - kiepski początek spotkania. Oczywiste jest, że na początku drużyny muszą sprawdzić podłoże. Sprawdzić na ile mogą sobie pozwolić. Tak więc Kanonierzy testowali rywali, ale co z tego skoro nie potrafili stworzyć sobie żadnej naprawdę korzystnej sytuacji. Na ich obronę może działać fakt, że tego dnia defensywa zespołu z Księstwa Monaco była niesłychanie szczelna. Ale czy może to usprawiedliwiać drużynę, która w ostatnich miesiącach potrafiła pokonać obie drużyny z Manchesteru? Arsenal do takiej postawy rywali doskonale powinien być przyzwyczajon,y bo niejednokrotnie właśnie taką taktykę przyjmują ich ligowi rywale. Możliwe, że zawodnicy wicemistrza Francji posiadają lepszych defensorów niż przeciętne drużyny Premier League (choć po obejrzeniu niektórych wczorajszych popisów Kurzawy, czy też Abdennoura i z tą tezą wszedłbym chętnie w polemikę), lecz czy jest to jakakolwiek okoliczność łagodząca dla zespołu, który posiada tak wspaniałą armadę w ofensywie? Sanchez, Ozil, Giroud, Welbeck, Cazorla - ci piłkarze w pojedynkę potrafiliby przejść całą defensywę rywala i jeszcze dołożyć do tego bramkę. Wczoraj nie musieli działać w pojedynkę, mogli współpracować, a mimo to bramki nie zdobyli. To właśnie był pierwszy wczorajszy grzech Arsenalu - nieskuteczność w pierwszych 30 minutach spotkania.


Kolejne strony naszej księgi są już o wiele ciekawsze. Niestety spora część z nich opisuje nieskuteczność naszych bohaterów. Kolejna bolączka. Błędy w futbolu są wręcz codziennościa, zdarzają się każdemu i to normalne. Martwi jednak ilość tych błędów w przypadku Arsenalu. Kanonierzy mieli wczoraj kilka okazji, nie zawsze w pełni stuprocentowych, ale często bardzo obiecujących. Zespół, który znajduje się w takiej sytuacji, który musi walczyć i odrabiać straty ma wręcz obowiązek, by część z tych akcji wykorzystać. Na ten przykład fenomenalna sytuacja Welbecka z końcówki pierwszej połowy. Zawodnik Arsenalu miał przed sobą tylko bramkę i dwóch zawodników. Cała prawa strona bramki była odkryta. Niestety Danny przestraszył się, ciężko powiedzieć nawet czego. Być może za bardzo chciał zdobyć bramkę, a być może obawiał się, że tuż za nim stoi któryś z rywali. Teraz możemy jednak tylko snuć przypuszczenia, a fakty są takie, że Welbeck strzelił prosto w kładącego się na ziemie Abdennoura.


Przejdźmy do zakończenia, bo te w książkach zawsze są najciekawsze. Aaron Ramsey w 79 minucie zdobywa bramkę na 2:0, tym samym nadzieje sięgają zenitu. Kibice do ostatnich sekund spotkania na Stade Louis II przygryzają z niepokoju paznokcie. Jedna bramka może o wszystkim zadecydować. Tak niewiele, a zarazem tak wiele. Atmosferę dodatkowo podgrzewa uderzenie Alexisa Sancheza z 83 minuty. Chilijczyk głową uderza na bramkę Subasicia, a ten na lini (najprawdopodobniej, gdyż akurat w tej chwili, gdy najbardziej by się to przydało nie mogliśmy obejrzeć powtórki z wykorzystaniem Goal-Line Technology - w Lidze Mistrzów takowa nie jest wykorzystywana) interweniuje. To był ten strzał, który mógł zapewnić Kanonierom awans. Końcówka wyglądała jak zabawa 5-latka na komputerze. Kopiuj-wklej, kopiuj-wklej. Każda akcja Arsenalu opierała się na zagraniu na skrzydło i rozpaczliwej wrzutce w pole karne. Złudne były jednak ich nadzieje, bo w polu karnym znajdowało się wówczas bodajże 6, czy też 7  graczy Monaco. Tak właśnie się to skończyło. Rozpaczliwe ataki, wyglądały jak wołanie o pomóc w opuszczonym lesie. Nie mogły Arsenalowi pomóc i nie pomogły. To Monaco zagra w ćwierćfinale Pucharu Mistrzów,


Warto na koniec poświęcić kilka słów tym, którzy wywalczyli awans. W pierwszym spotkaniu zespół AS Monaco był cwany jak lis i z wielką skutecznością wykorzystywał każde potknięcie rywala. We wtorkowy wieczór jednak o grze drużyny Monaco nie można było powiedzieć nic dobrego. Można usprawiedliwić ich defensywną taktykę. Podopieczni Leonardo Jardima widzieli napewno niedzielne starcie ligowe Arsenalu, w którym to The Gunners pokonali 3:0 West Ham. Oczywistym było, że Arsenal zagra we wtorkowym rewanżu ofensywnie, a wicemistrz Francji swoich szans powinien upatrywać w kontrach. Dokładnie tak wyglądał ten mecz. Trzeba jednak przyznać, że zawodnicy Monaco zawiedli po całości. Nawet przez chwilę nie próbowali przejąć inicjatywy. Ich gry nawet nie możemy określić mianem "kopnij-biegnij". Defensorzy przejmowali piłkę, wybijali ją daleko do skrzydłowych, a dalej "niech się dzieje wola nieba". Nawet nie udawali, że zależy im na zdobyciu bramki. Ich celem było to, by nie stracić trzech bramek. Cel wprawdzie wypełnili, ale jak to się zwykło kolokwialnie mawiać, smród pozostał. Monaco w rewanżu nie pokazało się z dobrej strony, a wręcz przeciwnie.


Monaco awans wywalczyło i za to należą im się brawa. Nie pokazali się jednak z dobrej strony w kotekście walki o awans do półfinału Champions League. Jeżeli tak samo ma wyglądać występ AS Monaco w ćwierćfinale, to już teraz możemy powiedzieć i to dość jednoznacznie, że będzie to zabójstwo futbolu. Ciężko mi jest jednak wyobrazić sobie jakikolwiek inny scenariusz, niż odpadnięcie wicemistrza Francji już w kolejnej rundzie LM. Co się zaś tyczy Arsenalu to pomimo wszystkich opisanych tu przeze mnie błędów, które tu wymieniłem należy im się ogromny szacunek. Nie zagrali perfekcyjnie, ale zagrali dobrze. To niesłychanie ważne w kontekście ich walki o jak najlepszą lokatę na koniec tego sezonu w Premier League. Osobiście nadal nie skreślałbym podopiecznych Wengera nawet w kontekście walki o...mistrzostwo Anglii. W ostatnich tygodniach Chelsea ma swoje problemy i wcale jeszcze nie zapewniła sobie tego mistrzostwa. W piłce nożnej nigdy nic nie wiadomo i to właśnie jest cale piękno futbolu!


-by PD

środa, 1 października 2014

Nowe "Z Fałsza"


Jak widzicie na naszej stronie nastąpiły pewne zmiany. Przez ponad rok wyglądała ona tak samo, uznałem więc, że trzeba ją lekko odświeżyć, by wciąż chciało się wam na nią wchodzić.

Te zmiany mają sprawić, że "Z Fałsza" w dalszym ciągu będzie dla was atrakcyjne i będziecie chcieli wchodzić na tą stronę i z przyjemnością czytać będziecie tutejsze posty.

Jeśli chodzi o czysto treściowe nowości, to na "Z Fałsza" pojawi się nowa seria artykułów, która będzie ukazywać się najprawdopodobniej co tydzień, a mianowicie "Z pamiętnika sędziego". Na pewno nie raz zwymyślaliście arbitra oglądając mecz piłkarski? Uważaliście, że nie nadaje się on do swojej roli i wy wykonywalibyście pracę sędziego dużo lepiej? Czy zastanawialiście się jednak jak ta sytuacja wygląda po drugiej stronie? Odpowiedź na to pytanie będziecie mogli poznać na naszych łamach!

Pierwsza część "Z pamiętnika sędziego" pojawi się najprawdopodobniej w poniedziałek/wtorek. Nie możecie tego przegapić!

- by PD

środa, 30 lipca 2014

Czy "Chłopcy" z Glasgow zrobią z Legionistów mężczyzn?


Nadchodzi ten moment. Ostatnie dwa tygodnie omal co nie stały się grobem Polskiej piłki. Przed rewanżowym spotkaniem Mistrzów Polski z półamatorami z Irlandii polscy kibice wciąż nie mieli pewności, czy w kolejnych tygodniach Legia będzie kontynuowała swoje europejskie wojaże. Mimo, że piłkarze ze stolicy stali już nad przepaścią, to jednak zdołali się wybronić, a teraz stają przed szansą, by wejść do piłkarskiego nieba. Droga do tego jest jednak wciąż długa i wyboista, a pierwszy jej etap przyjdzie Legionistom pokonać już dziś w Warszawie.


Czeka nas dziś mecz dość specyficzny. Z jednej strony typowemu kibicowi nazwa "Celtic" działa mocno na wyobraźnie. Słysząc to jedno, jedyne słowo wielu nas ma przed oczami Artura Boruca w żółtym trykocie broniącego strzały najlepszych zawodników Europy. "Holy Goalie" broniący rzuty karne w meczach ze Spartakiem Moskwa, a przede wszystkim Manchesterem United. Kibice widzą również Macieja Żurawskiego. Swego czasu przecież Celtic dla polskiego kibica był tym, czym dziś jest dla niego Borussia Dortmund. Żadna Polska drużyna od 17 lat nie zdołała zaistnieć wśród Europejskiej elity. Stale więc szukamy sobie "Polskich drużyn" w zachodnich ligach. Tak właśnie miała się sprawa z Celtami kiedyś, a jak to wygląda teraz?


Tamte sukcesy były dziełem Gordona Strachana, który już od 5 lat nie jest trenerem Celticu. Zmieniali się trenerzy, zmieniali się też zawodnicy. Z tamtego zespołu, walczącego jak równy z równym z Manchesterem United w Glasgow został do dziś tylko Scott Brown (który swoją drogą w meczach z Legią nie zagra z powodu kontuzji, przyp.). Następcy tamtych chłopców Strachana nie robią już aż tak wielkiego wrażenia. To zdecydowanie nie ten zespół. Nie znaczy to rzecz jasna, że jest to ekipa słaba. Fraser Forster oraz Chris Commons znajdują się w kręgu zainteresowań Southamptonu (drużyny, której barwy reprezentuje aktualnie Artur Boruc, przyp.). Do tego dochodzi jeszcze uznawany za wielką nadzieję Fińskiej piłki Teemu Pukki, któremu wielu wciąż wróży wielką karierę. Inny zawodnik - Emilio Izaguirre grał całkiem niedawno na Brazylijskich boiskach w trakcie mundialu. To jednak nie to samo co kiedyś.


Jeszcze rok temu gdy Legia czekała na losowanie rundy play-off eliminacji do Ligi Mistrzów, wielu ekspertów życzyło jej wylosowania właśnie Szkotów. Nie bez powodu. Ten zespół Legioniści mogą pokonać! Oczywiście, żeby tego dokonać muszą zagrać o niebo lepiej niż w poprzednich meczach, ale na pewno nie jest to Mission Impossible! To nie ten zespół, który dawał kibicom z całego świata niezapomniane emocje w meczach przeciwko Glasgow Rangers, a jedynie jego marna kopia. To tak jakby kupić Chińską kopię IPhone'a.  Dziś, kiedy liga Szkocka powoli upada, my Polacy mamy niebywałą szansę. Szansę, by dobić szkocki futbol, by zadać tej lidze cios po którym przez jakiś czas się nie pozbiera. Przyznam, że brzmi to dość dziwnie, bo ostatnio to raczej inni kopali nas, gdy my leżeliśmy, ale teraz ten styrany leżący może wreszcie wstać i od razu otrzymuje szansę by się odkuć pięknym za nadobne.


W tej chwili Legia staje przed niebywałą szansą. Jeśli przegra, to zapewne wszyscy przejdą nad tym do porządku dziennego, nikt się nie zdziwi, nikt też nie będzie miał do nich większych pretensji. Jeśli zaś wygrają to znacząco ocieplą swój wizerunek, trener Berg będzie mógł wreszcie pochwalić się jakimś większym osiągnięciem, a prezes Leśnodorski zbierać zasłużone gratulacje na swoim koncie na twitterze. Do tego w świat pójdzie wiadomość o tym, że Legia jest zespołem solidnym i że Polski futbol się odradza, a piłka szkocka stacza się coraz niżej. Jest więc o co walczyć.


Jeżeli tylko Legia nie przelęknie się tej mistycznej otoczce "legendarnego Celticu", do czego zresztą nie ma prawa, to na pewno rywal będzie w jej zasięgu. Czekają nas 2 mecze, 180 minut. Tylko tyle i aż tyle. 180 minut, które mogą Mistrzów Polski wynieść z piekła do piłkarskiego nieba. Miroslav Radović rok w rok wspomina o tym, że teraz jest ten czas, że Legia jest silniejsza, że teraz się uda zawojować Europę. To być może jedna z ostatnich szans, by gwiazdor zespołu ze stolicy udowodnił na boisku, że nie są to tylko puste słowa bez pokrycia. Już dziś o 20:45 dowiemy się czy "Chłopcy" z Glasgow sprawią, że Legioniści wreszcie staną się mężczyznami, czy też Polska absencja w Lidze Mistrzów osiągnie pełnoletniość.

 
-by PD

środa, 9 lipca 2014

So Klose? Nigdy więcej!


Co mógł słyszeć Miroslav Klose w trakcie ostatnich dwóch mundiali?

"Strzeliłeś 11 bramek? Ciekawe, ale to wciąż o 4 za mało!"
"Strzeliłeś 12 bramek? Ronaldo strzelił ich 15!"
"Strzeliłeś 13 bramek? Wciąż jesteś słabszy od Ronaldo!"
"Strzeliłeś 14 bramek? Nie muszę Ci chyba przypominać ile goli strzelił Ronaldo?"
"Strzeliłeś 15 bramek? WOW, wyrównałeś rekord, gratuluję, jesteś na tym samym poziomie co Ronaldo!"
"Strzeliłeś 16 bramek? ..."


Tak, stało się. 23 minuta meczu pomiędzy Brazylią, a Niemcami. Muller podaje piłkę w kierunku Toniego Kroosa tuż przed polem karnym. Wygląda jednak na to, że podanie to przetnie Fernandinho, tak się jednak nie dzieje, piłka mija Brazylijczyka i dociera do adresata. Ten holuję ją jeszcze kilka metrów w kierunku pola karnego, dostrzega Mullera, który zgubił wszystkich obrońców i w kilka chwil ze skrzydła przebiegł w środek boiska, zupełnie bez krycia. Kroos podaje e więc do niego piłkę. Muller widzi, że tuż obok niego znajduję się Miro Klose. Nie zabiera więc piłki, a jedynie lekkim muśnięciem wypuszcza swojego kolegę z drużyny w bój z Brazylijskim bramkarzem - Julio Cezarem. Klose wie co to oznacza. To ten moment! Strzela dość mocno, lecz bramkarz nie daje się pokonać i sparuje piłkę nieznacznie do boku, na swoje nieszczęście pod nogi Klose. Niemiec drugiej sytuacji już nie marnuje. W tym momencie Niemcy prowadzą już 2:0. Nie to jest jednak ważne. Klose wreszcie uporał się z legendą Ronaldo! Wreszcie nie jest gorszy. Co więcej stał się wreszcie tym jedynym, najlepszym!


Ta piękna historia zaczęła się w 2002 roku w Korei i Japonii. Wówczas to ten młody zaskakujący niebywałą skutecznością zawodnik polskiego pochodzenia po raz pierwszy wybiegł na murawę w trakcie mundialu. 1 czerwca 2002 roku. Tego dnia Niemcy grali z Arabią Saudyjską. Również tego dnia drogę do bramki rywala znalazł 23 letni wówczas Klose. Znalazł ją nie raz, a aż trzykrotnie. Strzelił tego dnia hat-tricka. Wspaniały początek. Co więcej cztery dni później strzelił znowu, tym razem w meczu z Irlandią. Mija kolejne 6 dni i Klose znów strzela. Tym razem nie byli go w stanie zatrzymać piłkarze z Kamerunu. W 2002 roku poprzestał jednak "tylko" na tych 5 bramkach. Królem strzelców został wówczas Ronaldo - strzelił 8 bramek. Już wtedy było jednak wiadomo, że powoli rośnie mu rywal, który będzie chciał zmierzyć się ze śrubowanym przez niego rekordem bramek zdobywanych na mistrzostwach świata.


Kolejny etap tej walki miał miejsce 4 lata później. Klose strzelił 2 kolejne bramki już 9 czerwca przeciwko Kostaryce. Następny mecz - z Ekwadorem przyniósł ze sobą kolejne 2 gole. Dziesiąta bramka stała się faktem 30 czerwca 2006 roku - Klose strzelił ją w meczu przeciwko Argentynie. Tym razem 5 bramek wystarczyło do zdobycia korony króla strzelców mundialu. Do Ronaldo ciągle jednak trochę brakowało. Wielu się zastanawiało, czy za 4 lata - w RPA Klose będzie w stanie wreszcie zdetronizować Brazylijską legendę?


Zaczął w meczu z Australią zdobywając 11 już bramkę. 27 czerwca i mecz przeciwko Anglii to kolejne jego trafienie. 12...wciąż brakuje bardzo dużo, a Klose nie strzela już z taką częstotliwością jak dawniej. Rekord nieznacznie się więc oddala. Po raz kolejny z pomocą przyszła jednak Argentyna. Klose strzela im dwie bramki. Dogania więc Ronaldo. Jeszcze tylko jedna bramka...Brakuje tak niewiele. Mundial w RPA nie przyniósł jednak upragnionego 15 trafienia. Klose musi więc czekać kolejne 4 lata. Ma jednak świadomość, że to będzie ostatnia szansa...nawet jednak o szansę nie będzie łatwo.


Szansę jednak dostaje. Powołanie na Mundial w Brazylii, czyli 50% sukcesu już jest. Teraz druga połowa. Musi w końcu strzelić gola. Ten wspaniały moment staje się rzeczywistością 21 czerwca 2014 roku. Klose strzela gola Ghanie. Po bramce cieszy się niebywale wykonuje salto, które doskonale oddaje jego drogę na szczyt, która właśnie zbliża się ku końcowi. 15...16...2014 rok sprawił, że teraz to Klose wkroczył na piedestał. Być może w finale mundialu strzeli po raz 17? To nie jest jednak ważne. Jego celem było zdetronizowanie Ronaldo i w 23 minucie półfinałowego spotkania przeciwko Brazylii (ależ symbolika, pokonać Ronaldo golem strzelonym przeciwko jego rodakom!) tego właśnie dokonał. Wreszcie rozprawił się raz na zawsze z rekordem Ronaldo i swoją reprezentacyjną karierę może kończyć spokojnie.


Szesnaście bramek - wspaniały wynik. Pytanie tylko jak długo rekord Klosego się utrzyma? Klose zaczynał swoją przygodę z mundialami w 2002 roku, 4 lata przed tym jak kończył ją poprzedni rekordzista - Ronaldo. W 2010 roku rozpoczęła się strzelecka przygoda innego Niemca - Thomasa Mullera - tego samego zawodnika, który w 23 minucie wczorajszego meczu podawał piłkę do Klose'go. Już na pierwszym swoim mundialu Muller strzelił 5 bramek (tyle co Klose na swoim pierwszym czempionacie). W trakcie tego mundialu zdobył dotychczas kolejne 5 goli ( tyle co Klose w trakcie swojego drugiego czempionatu). Być może w finale zdobędzie jeszcze kolejne bramki? Nawet jednak jeśli tego nie zrobi to wydaje się być oczywistym kandydatem do tego by zmierzyć się z legendą, której ostatni akord został napisany kilka godzin temu. Już za 4 lata Muller będzie tworzyć swoją legendę. Klose odsunie się w cień, a on będzie miał szansę, by swojego obecnego kolegę z zespołu zdetronizować.

Nic jednak nie zmieni tego, że historia, która rozpoczęła się w 2002 roku teraz wreszcie dobiera końca. Dzięki wczorajszym wydarzeniem możemy już spokojnie powiedzieć, że jest koniec szczęśliwy. Koniec, który na długie lata będą pamiętać kibice piłkarscy nie tylko w Niemczech. Teraz na piedestał wchodzi król Miroslav I. Jak potoczą się losy Thomasa I? Czas przyniesie odpowiedź i na to pytanie. Na koniec wypada jednak z szacunku dla poprzedniego oraz nowego władcy zawołać  - "Umarł król, niech żyje król"!
 
-by PD

piątek, 20 czerwca 2014

A co by było gdyby Polska jednak awansowała na Mundial?


Mistrzostwa Świata rozpoczęły się już tydzień temu i w ciągu ostatnich dni byliśmy świadkami niebywałych emocji (może z wyjątkiem meczów Iran-Nigeria i Japonia-Grecja). W przededniu mundialu wszystko wskazywało na to, że zespoły takie jak Kostaryka, czy Algieria znacząco będą odstawały od tuzów światowego futbolu. Jak pokazały jednak ich pierwsze mecze, każdy kto uważał ich za dostarczycieli punktów dla silniejszych rywali musiał się szybko zreflektować i zmienić swoje zdanie. Te mistrzostwa trzymają wysoki poziom i znaczna większość ekip jest w stanie powalczyć o medale.


Postanowiłem się jednak zabawić w przypuszczenia. Co by było gdyby nasza rodzima reprezentacja jednak pojechała do Brazylii? Wiem, że niebywale ciężko jest to sobie wyobrazić, ale czemu nie. Spróbujmy więc. Załóżmy, że Polska zajęła w eliminacjach drugie miejsce premiowane grą w barażach (W aż tak wielką abstrakcję jak pierwsze miejsce chyba nikt nie uwierzy). Zastępujemy więc w barażach Ukrainę i gramy z...Francją. Cóż...najprawdopodobniej dostalibyśmy spory bagaż bramek i sytuacja wyglądała by dokładnie tak samo jak jest teraz. Ale niech będzie. Choć w aż tak wielkie cuda nie wierzę, Lewandowski i spółka wygrywają z Francuzami! Media prześcigają się z porównaniami do owianego legendą remisu 1:1 z 1995 roku, a Boruc mianowany jest drugim "księciem Paryża".


Światowe media wprost nie mogą w to uwierzyć. O Polakach pisze się wszędzie. Właśnie, czy na pewno o Polakach? Nie do końca. Wszystkie gazety rozpisują się o kryzysie w reprezentacji Francji. W ogniu krytyki znajduje się trener Didier Deschamps. Krytyki nie szczędzi mu nawet Raymond Domenech, który w tym fatalnym rezultacie meczów barażowych zwietrzył szansę na powrót na pierwsze strony gazet. Franck Ribery jest załamany. Nie wie, jak to możliwe, że Francja nawet nie zakwalifikowała się na mundial. To wszystko dzieje się jedynie 2 lata przed bardzo ważnym dla Francuzów EURO. Władze federacji decydują się na zwolnienie Deschampsa i zatrudnienie...Arsene Wengera. Tylko on zdaniem Francuzów jest w stanie naprawić złą sytuację we francuskim futbolu.


Wróćmy jednak do Polaków, którzy szykują się do tego jakże ważnego dla nich turnieju. W kadrze panuje całkiem niezła atmosfera. Obraniak i Polanski wciąż grają w biało-czerwonych barwach. Nawet zmotywowali się na przyjazd na wszystkie zgrupowania przed brazylijskim turniejem (Tak, Polanski zrezygnował z wyjazdu do Indii wbrew postanowieniom klubowych władz i o dziwo nie skończyło się to dla niego źle i ta niesubordynacja została mu zapomniana). Po barażach, w których zatriumfowaliśmy nad Trójkolorowymi oczekiwania wobec biało-czerwonych są nieproporcjonalnie duże wobec tego, co rzeczywiście nasi reprezentanci mogą nam zapewnić.


Nadchodzi ten moment. Nasz pierwszy mecz na brazylijskich mistrzostwach. Gramy w nim przeciwko Hondurasowi. Media rozpisują się o tym jak bardzo Polski jest ten mecz. Przed meczem spotykają się ze sobą na żywo dwaj Bońkowie. Kolejny ciekawy moment. Pierwszy gwizdek. Polacy przeważają w tym spotkaniu. Honduranie odgryzają się kontrami, a po jednej z nich Oskar "Boniek" Garcia prawie strzela nam bramkę. Kibice zaczynają się niecierpliwić. Do końca meczu zostaje mniej niż 10 minut, a na tablicy wyników wciąż widnieje bezbramkowy remis. Wówczas na boisku pojawia się Kamil Grosicki. Cztery minuty później jeden z obrońców reprezentacji Hondurasu poślizgnął się co wykorzystuje Grosicki i mamy 1:0! Gra Polaków nie napawa wprawdzie optymizmem, lecz po pierwszej kolejce mamy upragnione 3 punkty.


W drugiej kolejce czeka nas spotkanie z dużo bardziej wymagającym rywalem - Szwajcarią. Ten mecz ma nam na dobrą sprawę pokazać gdzie nasze miejsce. Pokazuje to dobitnie. Nasi defensorzy nie są w stanie poradzić sobie z szybkim pomocnikiem rywala Xherdanem Shaqirim. To właśnie ten zawodnik w duecie z Granitem Xhaką niszczy naszą kadrę. Mimo ogromnej przewagi rywali mecz kończymy tracąc "tylko" 3 bramki. Tylko, bo Szwajcarzy powinni tych bramek strzelić dwa razy tyle. Wszystko powoli zaczyna się psuć. Możemy wręcz powiedzieć, że...wracać do normy.


Ostatni mecz przeciwko Ekwadorowi będzie miał tu decydujące znaczenie. Obie ekipy mają na swoim koncie po 3 punkty. Najgorsze jest jednak to, że lepszym bilansem bramek może się pochwalić Ekwador, tak więc my musimy wziąć sprawy w swoje ręce i powalczyć o zwycięstwo. Ekwador od samego początku spotkania muruje bramkę. Nasi reprezentanci biją głową w mur i pomimo licznych prób nie są w stanie sforsować szczelnej defensywy rywala. Mecz kończy się remisem. Co to dla nas oznacza wszyscy wiedzą. Koniec marzeń.


No właśnie, to wszystko to jedynie marzenia. Powstał tu przed chwilą scenariusz na dobry film science-fiction. Chyba nikt nie wierzy w to, że bylibyśmy w stanie z naszą grą pokonać Francuzów. Ten mój scenariusz faktycznie jest zupełnie nieprawdopodobny, ale czasem warto pomarzyć. Przed naszymi reprezentantami coraz bliżej majaczy perspektywa walki w eliminacjach do Mistrzostw Europy. Eliminacji w których ewentualny brak awansu w obliczu wszystkich okoliczności (awansują 2-3 zespoły z grupy!) będzie już całkowitą katastrofą. Osobiście mam nadzieję, że nie zwali nas z nóg już pierwszy rywal - Gibraltar. Być może za dwa lata nie będziemy musieli gdybać, jak mógłby wyglądać występ reprezentacji Polski w Mistrzostwach Europy. Oby...

 
-by PD